Ci, którzy choć trochę mnie znają, wiedzą, że lubię od czasu do czasu zrobić sobie internetowy detoks. Wyłączyć się z sieci na jakiś czas. Zwykle wystarcza mi jeden dzień, żeby nadgonić jakieś tygodniowe zaległości z czytaniem, rozmawianiem z bliskimi, modlitwą,  czy pracami domowymi.

No dobra wszystko super, ale po co o tym piszę? Bo wydaje mi się, że każdy z nas choć raz poczuł, że czas ucieka mu przez palce. Że nie wyrabia się ze wszystkim, co ma do zrobienia. Czy to z nauką, czytaniem książek, czy może obiecanym bratu miesiąc wcześniej wyjściem na plac zabaw.

A co jest największym pożeraczem czasu? Internet.

Ja wiem, co teraz myśli 99% osób czytających ten tekst. Pewnie jest to coś w rodzaju „No dobra, ale mamy pandemię, wszystkie zajęcia mam zdalne, to przecież oczywiste, że spędzam w Internecie większość dnia. Bez niego nie mogę być w pracy/na zajęciach”. Dlatego od razu sprecyzuję, mówimy o czasie wolnym.

Najwięcej czasu marnujemy na przeglądanie portali społecznościowych. Niektórzy śmieją się czasem, że Facebook jest jak lodówka – wiesz, że nic tam nie przybyło, ale i tak co 10 minut się upewniasz. I znów pewnie znajdą się osoby, które teraz powiedzą, że owszem pojawiają się na Instagramie czy Facebooku codziennie, ale przecież nie siedzą tam nie wiadomo ile.

Też miałam takie wrażenie. Później sprawdziłam na telefonie funkcję licznika aplikacji i się przeraziłam. Okazało się, że takie moje wchodzenie co jakiś czas, „na chwilę”, zabrało mi ponad osiem godzin dnia. Zastanawiałam się, jakim cudem? A potem zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę każdą wolną chwilę spędzam na portalach społecznościowych.

Uwielbiam czytać książki, ale przestałam mieć na nie czas. Nawet nie wiem kiedy. Do posprzątania w szafie czy papierach zbierałam się kilka miesięcy, bo myślałam, że nie mam na to czasu.

Kiedy zdałam sobie z tego wszystkiego sprawę, postanowiłam przeprowadzić eksperyment (do którego wrócę za chwilę) i coś zmienić w tym wszystkim. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle. Nie mam zamiaru nakłaniać teraz nikogo do usunięcia konta na społecznościówkach. One są świetne do odstresowania się wieczorem, utrzymania kontaktu z osobami, które są daleko. Trzeba tylko uważać, żeby nie skupić się na tych znajomościach online tak bardzo, żeby nie mieć czasu na te w realnym życiu.

Wracając z kolei do eksperymentu, do którego i was zachęcam. Wyłączcie internet w urządzeniach na 24 godziny. Zobaczcie, ile czasu nagle znajdzie się na zrobienie tego, co planowaliście zrobić od dawna. Nie mówię, że będzie łatwo, szczególnie przez pierwsze dwie-trzy godziny, kiedy jeszcze działa odruch sprawdzania, czy powiadomienie nie przyszło. Ale moim zdaniem warto. Kiedy czuję, że nie wyrabiam czasowo z obowiązkami, informuję najbliższe osoby, że potrzebuję zniknąć z internetu i po prostu się wyłączam. Polecam zrobić coś takiego raz na jakiś czas.

Proponuję zrobić akcję #jestemoffline. W ten sposób znajomi będą wiedzieć, że jeśli coś od was chcą, muszą zadzwonić i może więcej osób uda się do tego przekonać. Spędźcie ten czas np. z rodziną. Wybierzcie sobie dzień, w którym nie macie zajęć przed komputerem. Dzień wcześniej wieczorem wstawcie post na Facebooka/Instagrama/Twittera, czy co tam macie o treści „jutro #jestemoffline”. Można dorzucić link do artykułu, żeby było wiadomo o co chodzi i po prostu wyłączcie internet na 24 godziny.

Ja w najbliższą sobotę #jestemoffline. A Ty?